niedziela, 23 grudnia 2007

"Przypowieść pre-noworoczna (...)"

"Przypowieść pre-noworoczna zabarwiona obarczeniem tragiczną winą Euklidesa - współczesnego filozofa dekadenckiego przeczuwającego rychły koniec upadku moralnego emitowanego przez ciałka zielone ciotki Gustawa Lafayette'a."


Wstałem!? Hmmm... w sumie nic w tym dziwnego że wstałem. Delikatne głosy dobiegające z klasztornej kuchni leniwie płynęły przez niebanalnie wydłużone prostopadłościany kontinuum ceglanych korytarzy, tworząc wrażenia foniczne, które przywodziły mi na myśl wyprawę do Vilagarcia Lalin - wioski w południowej Hiszpanii, kiedy to moja ukochana Elżbieta z nudów wykrzykiwała do pustej studni na łąnce pełnej bawołów. Dźwięki te nieznośnie kołatały się w powietrzu, regularnie odbijały się od ścian zaskakująco gładko wchodziły w zakręt gdzie leżał mały czerwony dywanik. Tym samym nieznośnie potwierdzały te wzystkie utrwalone już w kulturze wspólczesnej cywilizacji prawa fizyki, w większości rozpraszały się o białe dzrzwi, a tylko niektóre przeciskały się nieproszone, jak starsze kobiety z komunikacjii miejskiej, do mojego pokoju. Nagle. Nieoczekiwanie przez te same białe dzwi z małą karbowaną szybką i klamką w kształcie gałki, nieubłaganie wkroczyła dziwna postać. Szybkim, zdecydowanym susem przeskoczyła nad moim łóżkiem i po ścianie wyszła szyszła przez drzwi na suficie, których wcześniej nie zauważyłem mimo ciągłego gapienia się w sufit. Nie byłoby w tej sytuacji nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż ów, jak mniemam, człowiek był na wpół zwyczajnie otyły. Wyskoczyłem więc z łóżka jak z procy i po oknie wiszącym na wannie udałem się na przeciwległy do podłogi sufit który był trójkątem dowolnym, o kątach 30 60 i 230 stopni, a w rzeczywistości był jedynie marną atrapą nie do spożycia. Zadławiłem się natychmiast, nie mogąc tego przełknąc. Dusiłem się. Zobaczyłem fale. Byłem na plaży. Kojące dźwięki spokojnego morza... Leżałem przygnieciony przez szesnastotonowy głaz marmurowy, który musiał zostać wyrzuconym przez morze w trakcie porannego przypływu. Głaz ten nieznośnie uwierał mnie w lewe płuco. K'woli ścisłości - jeżeliby spojrzeć na mnie z góry (bo przecież leżałam) stojąc od strony moich stóp to lewe płuco okazałoby się prawym. Natychmiast zdjąłem z siebie ten olbrzymi kamulec. Powstałem jak mówią onglicy średniego wzrostu "Rise up" - czyli powstań. Rozochocny świeżą, morską bryzą ruszyłem w kierunku zielono-żółtej budki z wielkimi szybami. Za szybami stały różnobarwne świecące puszki po farbach i batonach. Kioskarkę poprosiłem o pocztówkę z górskim pejzarzem. Ta mechanicznie podała mi przez ciasne okienko zgniłą flądrę spowitą przez jasno szary puchaty nalot. Z wewnętrznej kieszeni mojego surdutu wyjąłem ulubione, atomowe pióro z ceramczną stalówką z wygrawerowanymi incjałami poprzedniego jej właściciela, który zostawił je na stacji w Nastville. Na rybie napisałem: "Proszę przyjedź szybko" i zapytałem:
- "Można nadać od razu?"
- "Oczywiście!" -radośie wykrzyknęła starsza niż wcześniej kobieta - "Należy się pięć szylingów" - dodała po chwili załamując głos.
Jako że nigdy nie miałem psa szybko wrzuciłem rybę do okienka i uciekłem w popłochu przeraźliwie paniekując. Flądra trafiła kobietę-flądrę w biodro, które złożyło się jak książka odkładana na półkę. Wnet na niebie zobaczyłem Słońce.

Brak komentarzy: